czwartek, 8 lipca 2021

#8 Praca

#8  Beata Rosłan Nieopowiedziana historia

 

Wyobraź sobie leniwy letni dzień, tak gorący, że świat topi się z upału. Koty pochowały się wśród gąszczu rudbekii, białe ogony lśnią pod rododendronem. Za zasłoną zraszaczy do trawy, pod parasolem rozłożystej daglezji, leżą nierozegrane gry planszowe. Na grządkach porzucone sekatory. Jaszczurki zawładnęły pięknym letnim ogrodem i bezwstydnie opalają się na betonowej ścieżce, przez kilka godzin nikt nie będzie im przeszkadzał.

Już nie czerwiec i na pewno jeszcze nie sierpień. Do końca lata zostało tak dużo czasu, że istnieje prawdopodobieństwo, że nigdy się nie skończy. Wyobraź sobie ten dzień. Zamknij oczy. Co jeszcze widzisz? Wprawne oko dojrzy drobinki kurzu unoszące się leniwie na środku pokoju. Można pomyśleć ze jesteś w ogrodzie, ale stukot rolety delikatnie uderza o okno. Gdzieś w oddali słychać śmiech dzieciaków wskakujących do basenu, kilka dyskutujących ze sobą kosiarek, melodyjkę wygrywaną przez obwoźnego sprzedawcę butli z gazem. Tam w chłodnym pokoju gdzie leżysz po zbyt obfitym obiedzie zjedzonym w ogrodzie, dźwięki docierają do ciebie stłumione i niezbyt obchodzi cię, co się dzieje na świecie. Nigdzie się nie śpieszysz, czujesz jakby twój absurdalnie długi urlop miał się nigdy nie skończyć. Możesz zasnąć, poczytać, godzinami skrolować komórkę albo posłuchać, o czym chce ci opowiedzieć.

Nie będziesz wiedzieć czy historia, którą dziś opowiem, to fikcja czy może jednak wydarzyła się naprawdę. Bo ja już się pogubiłam. Przez wiele miesięcy szukałam informacji – wypytywałam ludzi, szukałam w książkach, Internecie, chodziłam nawet na konsultacje do archiwum akt dawnych w Warszawie. Moja praca przypominała irytująco wciągające zbieranie bursztynów. Jeśli znajdziesz jeden, ogarnie cię nadzieja i chęć na więcej, może być tez i tak ze nic więcej nie znajdziesz. No niby z każdym krokiem była szansa na znalezienie jakiegoś elementu, ale zazwyczaj docierałam do informacji, które mogły dać mi, co prawda, jakiś obraz minionych lat jednak prawie nigdy nie prowadziły mnie do tej konkretnej historii, której szukałam. Nie mam pewności, że jest prawdziwa, mam tylko tęsknotę w sercu, a to już bardzo dużo. słoń

Kiedy zaczynam snuć te baśń, wiem już całkiem sporo jednak jeszcze więcej muszę sobie wymyślić i wciąż tak dużo muszę sobie wyobrazić. Coś mi jednak podpowiada, że mam dobrego nosa, bo przecież opowiadam historię mojej rodziny wiec losy wszystkich bohaterów a przede wszystkim porywy ich serc płyną wciąż w mojej krwi.

Ale! Zaczęło się od opowieści mojego pradziadka. Nie była to jakąś szczególna opowieść, ot tak rzucone kilka zdań. Może Feliks Ludwiszewski wymyślił to naprędce, a może mi się to tylko przyśniło. Jedno jest pewne nawet po tylu latach pamięć o nim żyje wśród mieszkańców wioski, choć tych, którzy znali go osobiście zostało już bardzo niewielu. Ludzie uważają, że nie mógłby mówić od rzeczy i nigdy nie kłamał. Czy kiedykolwiek przeszło mu przez głowę, że to, co powiedział pewnego letniego dnia przeżyje dziesięciolecia? Bo przecież minęło z górką trzydzieści lat. Nie mam pojęcia, ale do tej pory gdyby ktoś zaczepił mnie pod sklepem i zapytał po zwyczajnemu:

- A ty czyja jesteś? – co się przecież czasem zdarza, to odpowiedziałabym, od że jestem od pana Ludwiszewskiego i już nic więcej nie musiałabym dodawać. Wiem, że jest jeszcze garstka tych, którzy pamiętają go z czasów, gdy sami byli dziećmi lub wyrastali w poczuciu absolutnie niedzisiejszego szacunku do swojego sąsiada, który w zasadzie nie różnił się od nich niczym. Tym samym różnił się od nich wszystkim. Nie był ani bogatszy ani lepiej wykształcony. Jedno, co trzeba mu przyznać to brzydził się kłamstwem, może, dlatego, zawsze otaczała go aura wyjątkowości. Szacunkiem obdarzali go wszyscy, żaden z okolicznych złodziejaszków nie pokusiłby się o kradzież choćby jabłka z jego ogrodu. Z czego to wynikało - nie wiem. Może z uczciwości a może jedynie z pogodnego spojrzenia. Może z błękitnych niczym diamenty niebieskich oczu. Pytałam o to mojego sąsiada, ale nie potrafił powiedzieć nic ponad to, że pan Ludwiszewski dla każdego miał dobre słowo i celny żart, który nigdy nikogo nie obrażał.

Gdy go odwiedzaliśmy w powietrzu czuć było jakiś prastary podział na to, co dziecięce i co dorosłe, mogliśmy godzinami bawić się beztrosko w ogrodzie a nasza wyobraźnia nie była ograniczona nadopiekuńczością dorosłych. Był to świat pełen równowagi. Nigdy, nie pamiętam żeby kiedykolwiek dziadek Feluś jak go nazywaliśmy, na nas krzyknął, ale coś w jego usposobieniu powodowało, że zawsze byliśmy grzeczni. Mówił czasem

- Ucz się, bo będziesz zamiatał ulice - a w tedy przed moimi oczami pojawiała się ta wizja jak żywa, wypełniona pracą lub lenistwem, chociaż jak teraz przypominam sobie jego uśmiech nie wydaje mi się, aby miał cień obawy, że mogłoby to nastąpić. Innym razem, gdy mama nie miała już do nas siły stwierdzał

- Chodzicie jak szwajcarskie zegarki w przeciwieństwie do moich synów, gdy byli w wieku podobnym do naszego.

Ale to nie o nim będzie ta opowieść. To on, co prawda, nosił ja w sobie przez osiemdziesiąt sześć lat swojego życia i nie wiem nawet czy zależało mu żeby ta historia wypłynęła na szerokie wody, za jakie niewątpliwie uznać można publikacje tej książki, czy było mu wszystko jedno, jednak pewnego dnia powiedział do mnie zdanie, które już wtedy rozpaliło w moim mózgu wszystkie neurony. Tym, co popycha mnie do pisania jest jakąś nienazwana potrzeba, nie mogę pogodzić się z tym, że po nas nic nie pozostaje nawet wspomnienie. Dlatego lubię stanąć obok starego domu żeby wyobrazić sobie ludzi, którzy w nim kochali, śmiali się, słyszę w głowie ich śmiech, widzę jak przyrządzali poobiednie desery, które i mi wypełniają policzki, dzieci budziły się w nocy z płaczem i ktoś wpuszczał je pod kołdrę. Nie mogę zgodzić się na to by te historie popadały w niepamięć.

Tak też jest z opowieścią dziadka Felusia. W moim wspomnieniu mogę mieć nie więcej niż siedem, osiem lat i na betonowej ścieżce przed zielonym domkiem otoczonym wtedy jeszcze niezbyt wysokimi świerkami, ćwiczę jazdę na za dużym rowerze, pięknym białym Pelikanie, którego pól roku wcześniej przyniósł mi święty Mikołaj, a który czekał na mnie, aż do niego dorosnę. Podczas odwiedzin w Jerozolimce trzeba było mnie na nim prowadzać w tą i spowrotem, od letniaka do bramy i od bramy do letniaka bo choć umiałam już przecież jeździć rowerem byłam zbyt niska żeby samodzielnie na niego wskakiwać.

W trakcie jednej z takich wizyt gdzieś koło bramy, pod rozłożystą lipą, którą powaliła dopiero reforma Szyszki. Tak, więc pod tą lipą widzę Felusia z jego lekko już załzawionymi oczami, w których niedrożne kanaliki łzowe sprawiały, że przez długi czas myślałam, że dziadek po prostu zawsze trochę płacze ze wzruszenia, że nas widzi. Nie wiem dokładnie jak było w rzeczywistości, ale jego uśmiech i serdeczne gesty sprawiały, że wyglądał bajkowo.

Byłam przy nim bardzo nieśmiała, i nie wiem jak mogłam się na to zdobyć, a może to teraz jestem nieśmiała, a wtedy byłam odważną rezolutną siedmiolatką, której po prostu już nie pamiętam, bo od tamtego czasu minęło ponad trzydzieści lat. To dlatego, że mój biały rower był moim koniem a ja księżniczką.

To dokładnie wykrzyknęłam, gdy w tamto lato okazało się, że mogę już sama pedałować i wskakiwać na mojego białego olbrzyma, co prawda udawało mi się to tylko w kierunku bramy, bo tam jest lekko z górki, w drugą stronę było mi jeszcze za ciężko. Feluś wchodził właśnie do bramy umykając przed moim aluminiowym rumakiem i łapiąc go za kierownice żebyśmy oboje nie roztrzaskali się na wrotach do naszego zamczyska, jednocześnie wykonywał dość śmieszne ruchy nóg w nadziei, że powstrzyma głupiego, choć dobrego psa Pucka przed czmychnięciem przez bramę.

- Co ty robisz! Uważaj na dziadka – wrzasnęła moja mama widząc, że absolutnie nie panuję nad rowerem, ale on tylko uśmiechnął się i popatrzył na mnie z troską.

To wtedy powiedziałam mu, że jestem księżniczką, a mój rower to ni mniej ni więcej mój wierny biały rumak, co moja zawstydzona mama skwitowała jakimś pełnym czułości i zażenowania, ale przede wszystkim lekceważącym:

- Beatka przestań…

- A właśnie nie! – Wykrzyknął na to dziadziuś, co obie nas wprawiło w osłupienie – Przecież była w naszej rodzinie taka tajemnica – ściszył glos – była prawdziwa hrabianka.

- Co to znaczy hrabianka – zapytałam, ale już po sposobie w jaki wypowiadał te słowa wiedziałam że być hrabianką musiało oznaczać cos niecodziennie ważnego.

- No to prawie księżniczka

Dziadek zamknął bramę i swoim wolnym kokiem ruszył w stronę domku. Pies ocierał mu się o nogi i klepał w jego szerokie nogawki swoim twardym ogonem.

- Ale jak to? - Dopytywałam pchając pod górę mojego Pelikana.

- Była hrabianka w naszej rodzinie, ale szlag to trafił i przez nią hrabiami nie jesteśmy. – śmiał się dziadek chociaż zupełnie nie wyczulam żalu w jego glosie.

- Miała pałac?

- Miała, ale tak obraziła się na swoich rodziców, że już nie mamy pałacu… mama to mi nawet mówiła gdzie on był – zamyślił się chwile.

- Ale dlaczego się obraziła?

- A bo zakochała się w Więcku, a oni Więcka nie uważali wiec ją wydziedziczyli. Potem pod koniec życia – dziadek zaczął wykładać na stół przed domem to, co kupił w sklepie za rzeka - chyba przyjechali do niej i przepraszali i chcieli jej wszystko przepisywać, ale ona powiedziała ze skoro się jej wyrzekli to niech nic nie chciała. I państwo wszystko zabrało, bo oni nie mieli innej rodziny.

Nic więcej nie pamiętam z tamtego dnia. Pewnie potem mama zrobiła nam kanapki z białym serem, które zagryzaliśmy pomidorami z jego ogrodu.

Nie wiem, może pobiegłam bawić się z bratem, w lądowanie kosmitów albo zrywać agrest, w każdym razie czułam się wreszcie upoważniona do podążania za moim marzeniem i uważania mojego roweru za białego rumaka, a siebie za zaginioną księżniczkę.


 

1 komentarz:

  1. Beatko, cóż za porywający początek... Z miejsca poczułam się w kilku (moich) miejscach naraz, ale! Poczułam i kilka mocnych ukłuć: czyta się to dobrze i lekko a zainteresowanie narasta z każdym zdaniem, niewygodnie szturchałam mentalnie siebie samą, że nie piszę, czując, że gdybym miała podobny pomysł, to czytanie go mogłoby być cokolwiek twarde, AAaaaaa!!! Opowiadanie podobało mi się bardzo. Dziękuję!

    OdpowiedzUsuń